SIŁA Z WIARY

Historia Pani Kazi to świadectwo otwierające. Każdy może tu wziąć coś dla siebie. Może znaleźć siebie i swoją rodzinę, swoje trudności i sposób ich rozwiązania. Przypomnieć sobie podobne historie z życia swoich bliskich, gdzie liczono się z Bogiem, ufnie zawierzając Mu życie. I ucieszyć się, że wśród nas są tacy ludzie, dzięki którym łatwiej żyć.

Wybuch bomby w Krempnej

W kościele na Triduum Paschalnym miejsce Pani Kazi jest puste. Zaniepokojeni parafianie pytają się męża, co się dzieje z żoną, przecież zawsze tu siedziała? Odpowiedź jest szokiem dla wszystkich. Spokojną, urokliwą wioską Beskidu Niskiego (zatopioną w otulinie Magurskiego Parku Narodowego) wstrząsnęła informacja, że Pani Kazia jest chora na raka. „Niemożliwe, żeby to przytrafiało się takiej osobie?! To chodzącą dobroć – mówi pani Maja – biorę ser, a pani Kazia: Masz tu jeszcze kawałeczek masła. Daje zawsze z głębi serca. I nie jest to dodatek czy zwyczajowy gratis do zamówionej rzeczy, ale szczere pragnienie podzielenia się tym, co się ma. Na przykład, przez cały tydzień Pani Kazia żywiła 2-3 osoby, które były z Fundacji remontującej krzyże łemkowskie”.

Wszyscy, którzy ją znamy, możemy powiedzieć, że u Pani Kazi widać tak dobroć, jak i wiarę. Wiara jest dla niej nie tyle liną, na której można się zawiesić, gdy przyjdzie pokonywać rozpadliny życiowe, co mostem. Wiara jest dla niej mostem, który bezpiecznie przeprowadza tak ją, a z nią i innych, na drugi brzeg. Mostem, który łączą dwa światy: widzialny z niewidzialnym, doczesny z wiecznym.

Świętowanie w szpitalu i po

Taki był mój Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielka Sobota – wspomina Pani Kazia – Po operacji leżałam przy babci o białym, długim warkoczu, pani Julii, która nikogo z rodziny nie miała, tylko sąsiedzi się nią interesowali. Razem się my modliły, opowiadały. Karmiłam ją, bo siły nie miała. I tylem razy za najmniejszą usługę słyszałam: „Bóg zapłać wielkie!”. Pielęgniarki wiedząc, żem sama słaba, a jeszcze się opiekuję straszą osobą, chciały mnie przenieść do innej sali. Nie zgodziłam się, bo przynajmniej dobry uczynek zrobię. Gdy wychodziłam, to wiedziałam, że warto było tam zostać, choćby za same to „Bóg zapłać”.

Jakem poszła po szpitalu do kościoła, a taka byłam chora, ino weszłam, to mówiłam i wciąż mówię Bogu: Ty Ojciec-Lekarz-Pan! Nigdym nie wyszła z kościoła, choćbym się miała ławki trzymać zostaję, bo myślę sobie, że przecież Ktoś ma pieczę nade mną! Autobusem do Jasła to bym się bała jechać, ale nie iść do kościoła. Do niego idę koło kraju, koło kraju i tak zajdę. Ja mam wszystką siłę z wiary.

Jak wyszłam z kościoła, czuję, jakby mnie coś unosiło, jaka jestem szczęśliwa, jak mi tu dobrze. Mam taki zwyczaj modlitwy w chorobie: np. przy Matce Bolesnej zacznę jedną „Zdrowaśkę”, potem przy obrazie Matki Bożej Nieustającej Pomocy drugą „Zdrowaśkę”. I tak rozłożę sobie modlitwy na pięć stacji, które są znaczone literami: D – O – B – RZ – E. Okrzyczę się i popłaczę, bo człowiek chory, ale wierzę, że „dobrze będzie”.

Rodzinny dom z wieczornym rytuałem

Było nas ośmioro, w tym pięciu chłopców. Dom był na głowie mamy, bo tata pracował w Sanoku. Przyjeżdżał raz na dwa tygodnie. Tutaj przygotowaliśmy się do życia i uczyliśmy wiary.

Na wieczór trzeba było nogi myć. Pod studnią była blaszana balijka, a w niej woda. Przez cały dzień zdążyła się nagrzać. A gdy nogi były umyte, to mama je wycierała i brała na nas „na barana”. I tak każdego wnosiła do domu. Przed spaniem był pacierz. Modliliśmy się przy łożach, które były wysokie. Babcia wołała „klękać do pacierza” i każdemu za to do gęby dawała po łyżeczce cukru zamiast cukierków. Tak my się łokciami powspierały na tych poduszkach, bo modliliśmy się dość długo. Pierwsze było „Ojcze nasz”, następnie „Zdrowaś Mario”, a potem wierszyki („Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę” lub „Chroń mnie, dobry Boże, gdy się spać położę. Niech Twoi anieli staną przy pościeli. Dałeś mi dzień cały – żyć dla Twojej chwały. Daj bym powstał zdrowo – chwalić Cię na nowo”). A jak kto umarł, to „Wieczne odpoczywanie”. Rano szybko do szkoły, to się tylko przeżegnało.

Pamiętam, jak pewnego razu mówiliśmy: „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, a potem „Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę (i tu wszystkich wymienialiśmy). I proszę także, niech mnie od złego na każdym kroku aniołki strzegą”. Ale nie doszliśmy do końca, bo gdy zaczęliśmy wymieniać, o czyje zdrowie się modlimy, i gdy przyszła kolej – po babci i dziadziusiu – „za Agnieszkę”, to modlitwa została przerwana: „Teraz za tę małpę nie!” „A dlaczego nie?” „Bo mnie biła!” Agnieszka się tłumaczy: „Mamo, bo on brał kotki do góry i rzucał na ziemię”. Modlitwę zakończył więc rachunek sumienia.

Istotne wprawki

Mama cmentarza pilnowała i do kościoła prowadziła. Chciała, żeby wszystko spokojnie było. Do komunii nie jadło się. Po Mszy szliśmy na plebanię. Parafia była wielka, dzieci z Nienaszowa i okolic siedziały na biało ubrane w dużym pokoju, a pani co niedzielę bułki piekła i kawą z mlekiem częstowała, bo w kościele kupę czasu na czczo się było.

Mama tak czasu nie miała, by nas chować, bo gospodarka duża. Ona wszystko robiła: tyle dzieci oprać (a pralek nie było), sama zasiała, skosiła, ugotowała. A gdy tata przyjeżdżał z pracy, to pamiętamy jego słowa: „Jakby mi który poszedł na jabłka obce czy na coś innego, to rękę utnę”. Nie wolno było ukraść. Kiedy już chłopcy byli kawalerami i długie włosy nosili, to on tylko mówił: „Co to za moda?...” Przestrzegał też: „Czy będzie bitka czy pijatyka (bo to zabawy są co sobota) i pójdziecie do więzienia, to pięć groszy na kopertę nie dam! Ino trzeba żyć jak ludzie”.

Bieda była. Na zimę śniegowce, bo innych butów nie było gdzie i za co kupić. Beczka kapusty, świnię się zabiło czasem. A na co dzień mleko: siedzieliśmy na progu, mleko prosto od krowy do garnczka, bułka w rękę - i kolacja była!

Jak się przyszło ze szkoły („po kozie” czy z dwóją), to nie było tak jak teraz: „a taka nauczycielka, a owaka, a uwzięła się”. Ino człowiek się bał wracać, bo słyszał: „Czegoś się nie nauczył?!” Nikt na nauczycielkę nic złego nie powiedział – człowiek się bał przyjść do domu, bo to on dostawał.

Gdzie pularesik leżał, wiedzieliśmy, bo tam pieniądze były. Gdzie by kto 50 groszy na bułkę wziął czy na zeszyt?! Nawet gdy trzeba było, sam tego nie wziął. Pięć nas do szkoły chodziło, raz nauczyciel wygnał, bo na Komitet Rodzicielski trzeba było zapłacić. Ja z płaczem przychodzę do domu, a mama mówi, „a skąd ci ja wezmę?”

Wycieczka była do Krakowa: pod kościołem stał autobus, dzieci wszystkie jechały, a my nie. Autobus ruszył, to my w płacz. Żal było wszystkiego. Straszny żal, że człowiek nie pojechał.

Blisko kościoła

My gospodarkę mieli blisko kościoła. Dlatego na plebani my często usługiwali. Za wytrzepanie dywanu ksiądz zawsze piątkę dał, za inną przysługę jakąś czekoladkę. Jak posyłał do sklepu, to braliśmy pieniądze z biurka, były pod ceratką. I nigdy człowiek nie wziął ani grosiczka. A nawet gdy się myło podłogę, to jak się sięgało pod łóżko: tu dwa złote, tam piątkę się znalazło. I tak się myślało, że to pewnie po to, żeby wypróbować, czy się nie weźmie. Człowiek pozbierał i oddał mówiąc, gdzie leżało.

Do kościoła przymusowo, ja i bracia. Wszystko służyło, po łacinie odpowiadało. Ja za cały rok, ni dawniej ni teraz, żebym raz kościoła opuściła. No – poprawia swą wypowiedź Pani Kazia – w tej chorobie jest inaczej... Gdy byłam małą dziewczynką, to sypałam kwiatki. Pamiętam, że miałam wianek ze stokrotek ogrodowych. Przechowywało się go na talerzu z wodą. Przed procesją mama strzepnęła wodę i wianek zakładała mi na głowę. Tak wianek przetrwał cały tydzień. W polu my byli (plewiło się z ostu), jak zadzwonił dzwon, to przerywało się pracę i mówiliśmy „Anioł Pański”. A gdy była oktawa Bożego Ciała, to wszystko my ciskali i trzeba było lecieć, bo kto będzie niósł obraz? Chodziliśmy też na drogę krzyżową. Gdy byłam panną, w Sylwestra szłam na zabawę (włosy na srebrno zrobione, cieniutka chusteczka), ale o 15.00 na nabożeństwo – podziękowanie za Stary Rok.

Dawniej, gdy ksiądz wyszedł, to stare babcie w rękę go całowały. Pamiętam, że do chorego taty przyjechało pogotowie, pierwszy miał być ksiądz z Komunią, pogotowie poczekało. Kiedy ksiądz jechał furmanką z Panem Jezusem, co było widać, bo miał zawieszoną z przodu – tu Pani Kazia gestem ręki kreśli kwadracik na piersi wskazujący na bursę – wołaliśmy: „Ej, ksiądz do chorego!” I gdzie człowiek był, choćby na środku drogi, to wszystko klękało. A jak nasza babka umarła na Trzech Króli, dziecko zapamiętało tylko, że chorągwie wódkę piły. Dlaczego? Bo mrozisko takie było, a chłopy z gołą głową do kościoła i na cmentarz. Tata trzymającym chorągwie dał po kieliszku, żeby ich rozgrzało – nikt w czapce nie szedł: czy ksiądz, czy ten kto trumnę trzymał, czy chorągwie.

Jak umarł chłop, to dzwon 3 razy bił i przestawał. U nas teraz też tak jest. Jak umrze mężczyzna, to: bam, bam, bam – przestanie. I tak trzy razy się powtarza. A jak kobieta to dwa razy. Naszym chłopakom, ministrantom, też mówię, żeby przestawali, bo wtedy wiemy, że ktoś umarł, bo tak umrzyka się żegna.

Doświadczenie straty

„To do nabycia, czyli: nic się nie stało!” – tak najkrócej można ująć postawę Pani Kazi przy stracie jakiejś rzeczy materialnej. Ważne jest tylko to, co się odnosi do relacji z Panem Bogiem i ludźmi. Ona sama tak o tym mówi: Agnieszka maturę zdawała, modliliśmy się wszyscy. Ja szybko swoje zrobiłam i pobiegłam do kościoła. W tym samym czasie krowa liści łopianu się najadła, spuszyła się i zdechła. Żal. Ale mówię wszystkim: „Krowa do nabycia, a trzeba się cieszyć, że dziewczę maturę zdało”. Podobnie było, gdy zdechła maciora i zostały malutkie w niej. Ja nigdy nie powiedziałam inaczej jak: Panie Jezu, dziękuję Ci, że my zdrowe. To do nabycia”. Dziękuję, że nie rękę czy nogę złamałam, że dzieci zdrowe.

Widzenie mocy Bożej

Siostra moja była w ósmym miesiącu, odeszły wody. Taka była słaba, pierwsze dziecko miała, no i jak pogotowie wzięło ją, to mama poszła do kościoła. A tam są schody do góry. Buty zzuła i na kolanach szła do wielkich drzwi. Pani z plebanii (siostra księdza) to widziała i też przyszła do kościoła. Klękała przy mamie przed obrazem Matki Bożej. I modliły się. Matka Boża wysłuchała. Siostra tę jedną córkę miała. W naszej rodzinie już jeden cud się zdarzył, że ona ożyła, na oczy nie widziała, a potem przejrzała.

Gdym ja rodziła, to Janek (mój mąż) do rana się modlił o szczęśliwe rozwiązanie. I było.

Z Marysią miałyśmy siano na kopki stawiać. Do późna w szkole, a potem na szóstą do kościoła, bo oktawa Bożego Ciała. I dopiero po procesji na pole. A tu deszcz zaczął padać. Rozpłakałam się i głośno wołam do Jezusa: „Kiedym miałam to zrobić? Robota, a potem Cię niosła. No powiedz, kiedy mam to zrobić…” Przestało padać. I zrobiłyśmy.

Nieraz już mi Pan Bóg pomógł. W szkole pracowałam, sprzątałam, a potem robota w domu, na polu i przy krowach. I wieloletnia opieka nad chorą teściową, która pamięci, a potem i świadomości nie miała. Opieka łóżkowa: koło niej wszystko trzeba było zrobić. Ale gdy się ją już umyło, to koło serca tak się zrobiło, jak po spowiedzi.

Raz już nie mogłam, siły zabrakło, w szkole tyle roboty. A potem też w domu. I taka urobiona stoję przed zdjęciem Ojca Świętego Jana Pawła II (wyciętym z gazety, zatkniętym za lustro) i mówię Mu: „Śmiejesz się, a ja płaczę. Zrobiłbyś tak, abym i ja się śmiała”. Niedługo po tym teściowa umarła. Miała swoje lata, dziewięćdziesiąt.

Teraz, gdy chora jestem, gadam: „I za to Ci, Panie Jezu, dziękuję, bo widać, że w życiu musi być jaka udręka”. To próba naszej wiary. A nadzieja zawieść nie może. Trzeba serce otworzyć przed Bogiem, uznać Jego wyższość i w pokorę się uderzyć. Idę więc do tego krzyża, który u nas za domem stoi. Jest on największy w Krempnej: kamienny krzyż połemkowski z 1899 roku. Pójdę, pocałuję go, wyściskam i wierzę, że wszystko będzie dobrze. Wiem, że Bóg pomoże. Wołam do Niego: O Jezu miłosierny, ufam Tobie. Pomóż, bom w potrzebie!

Spisała s. Alicja Rutkowska CHR