MILCZENIE A UCZUCIA, CZYLI O FALACH NA JEZIORZE

Gdy przychodzimy do kościoła, a wystawiony jest Najświętszy Sakrament w ciszy, często nie wiemy, co robić. Trudności się piętrzą, bo bywa, że ciszę odbieramy jako pustkę, a ta kojarzy się nam z nudą. Albo też doświadczamy ogromnego trudu takiej modlitwy, ponieważ nie ma żadnych podpórek. A kiedy nie ma nic pomiędzy nami a Bogiem i nie można się schować, choćby za tekstem modlitwy czy pieśni, pozostaje tylko być z Panem i słuchać. Boimy się usłyszeć od Niego coś, co będzie trudne, a czego nie będziemy w stanie zlekceważyć. Ponadto panujące w świątyni milczenie ujawnia nasze niepokoje i uczucia, które niczym fale miotają łódeczką naszego jestestwa, zatapiając upragniony pokój serca. Co robić z tym wzburzeniem, którego doświadczamy w sobie? Przyszliśmy przecież z intencją pobycia przed Bogiem, ukrytym w białej Hostii, a jesteśmy tacy niespokojni. Czy walczyć, czy czekać, aż się uczucia uspokoją?

Zmaganie

Są dwa podejścia do tego problemu. Pierwsze mówi, aby walczyć. Jesteśmy świadomi, że skupienie wewnętrzne wymaga trudu, ponieważ zakłada potrzebę wyhamowania, wyciszenia wszystkiego, co nas emocjonuje i niepokoi. Jeśli cenimy sobie modlitwę, to umiemy zabezpieczyć jej warunki – i jest to najbardziej sensowny wysiłek. Zresztą, walka jest czymś koniecznym w czasie, w którym przyszło nam żyć, kiedy natura ludzka jest już po grzechu pierworodnym. Nasze władze duchowe i namiętności nie żyją w harmonii, lecz w napięciu związanym z chęcią podporządkowania sobie całej rzeczywistości.

Każdy z nas doskonale pamięta, że ilekroć pozwoliliśmy, aby emocje kierowały nami, tylekroć tego żałowaliśmy. Wydawało się nam, że uczucia mówią prawdę, więc słusznie postępujemy, podążając za nimi. Czy rzeczywiście uczucia są dobrymi doradcami? Emocje mają tylko przekazać informację. Informację o mnie – o tym, co się dzieje ze mną, a nie informację o rzeczywistości!

Najpierw należałoby zobaczyć w sobie to „kłębowisko żmij” (określenie z tytułu powieści François Mauriaca). Następnie nazwać po imieniu dane uczucie (by nami nie kierowało podświadomie). Potem zmierzyć się z nim, na przykład ze swym zakochaniem czy fascynacją inną osoba; stawić czoła zazdrości, zniechęceniu, rozdrażnieniu, złości, frustracji, agresji, podejrzliwości czy też lękom, poczuciu bezcelowości lub chęci ucieczki od tego wszystkiego. A na koniec wszystko pokazać Panu w całej prostocie, przyznając się, że jesteśmy pyszni, próżni, zarozumiali, samolubni, naiwni, bezradni itd. Gdy umiemy się przyznać do tego, co się w nas dzieje, z łaską niezadowolenia z siebie otrzymujemy też i łaskę stanięcia w prawdzie, dlatego możemy poprosić o pomoc czy o uwolnienie: Nawróć nas, Panie (czyli: przemień!), do Ciebie wrócimy (Lm 5, 21).

Dlatego modlitwa w ciszy może stać się męczeństwem, bo konfrontujemy się z samym sobą, z naszymi emocjami. Siostra Miriam od Krzyża, karmelitanka, zauważa, że „trzeba się docierpieć do wolności bez spychania tego” w piwnice naszej podświadomości. Uczucia mogą przeszkadzać lub też pomagać (choć rzadziej przeżywamy stany euforii, radości, uniesienia i zachwytu). Jednak to nie przeżycia i odczucia stanowią o istocie modlitwy. Ważna jest wola, a w niej zakorzenione pragnienie spotkania się z Bogiem, zjednoczenia się z Nim. Uczuć nie należy tłumić czy niszczyć, ale zauważyć je i podporządkować: należy dać je Jezusowi („Uwolnij mnie, Panie, od gniewu na Marka, a jego obdarz swym błogosławieństwem”). W ten sposób to nie uczucia będą nami kierowały, ale sam Chrystus, któremu pozwolimy działać w naszym życiu.

Inne źródło wewnętrznego hałasu, z którym zmagamy się na modlitwie, to NIEPOKOJE, LĘKI SERCA, UMYSŁU CZY DUSZY. Dochodzą do tego także i te troski o siebie, gdy doświadczamy choroby, zmęczenia, niezrozumienia, słabości. Jak sobie z nimi poradzić? Pomocą jest przywoływanie odpowiedniego Słowa Bożego (ileż razy Pan Jezus mówił do uczniów: Nie bójcie się). Bardzo pomaga zapatrzenie w Jezusa cierpiącego, który „dźwigał nasze boleści”, ożywienie postawy ufności (Kto się w opiekę odda Panu Swemu, a całym sercem szczerze ufa Jemu; zob. Ps 91) oraz świadomość, że przecież nic się nie zdarzy, czego by Bóg nie dopuścił, wszystko dzieje się z Jego woli. PAN BÓG NIE TYLKO WIE WSZYSTKO I WSZYSTKO MOŻE, ALE I MNIE MIŁUJE. Przyjęcie tej prawdy i postawy bardzo wycisza i uspakaja.

Dystans

A może uczuć nie brać tak poważnie? Może warto czasem pośmiać się z siebie, kiedy poczujemy się męczennikami (ofiarami, nieszczęśliwcami)? A może cały ten bagaż emocjonalny zostawić przed drzwiami kościoła? Można przecież naszej złości czy namiętnościom powiedzieć: „zajmę się tym za godzinę, a do tego powrócę jutro”. Jest taka prosta metoda, która może nam pomóc w zdobywaniu dystansu: Wyobraźmy sobie, że mamy duży słój obok siebie i tam wsadzamy swoje emocje. W ten sposób ich nie dławimy, ale je wychowujemy. Jesteśmy ich świadomi, a one czekają, aż będziemy mogli się nimi zająć, gdy przyjdzie na to odpowiedni czas i miejsce.

***

Pamiętamy obraz św. Piotra Apostoła kroczącego po jeziorze. Szedł dotąd, jak długo wzrok miał utkwiony w Jezusie. Gdy stracił z oczu Chrystusa, to wszystko zaczynał widzieć z perspektywy lęku wobec niepewnej wody, silnego wiatru i wysokiej fali (por. Mt 14, 23-33).

Symbol jeziora ma wiele znaczeń. Jedno z nich odsyła do znaku naszego istnienia, jestestwa. Jego tafla może być wzburzona falami uczuć. Ale jest to tylko powierzchnia, niejako obrzeża naszej osobowości, które nie sięgają głębin. Na głębinach powinien panować spokój, równowaga (biolodzy mówią, że zimą przy dnie jeziora jest stała temperatura wody: cztery stopnie Celsjusza). Te głębiny obrazują RDZEŃ NASZEJ OSOBOWOŚCI, KTÓRY JEST UKONSTYTUOWANY NA WOLI (czyli tej władzy, która wyraża się przez słowo „chcę”), A NIE NA UCZUCIACH. Zatem o człowieku stanowi akt woli, a nie to, co odczuwa.

Na adoracji klęczymy przed Miłością wcieloną, mamy przyjąć Jej dar, a w sobie doświadczamy perturbacji emocjonalnych. Jest to z pewnością trudne w przeżywaniu, ale obiektywnie – w postawie trwania mimo wszystko – okazuje się czymś bardzo zasługującym, właśnie przez sam akt woli, którym jest pragnienie modlitwy. W takiej modlitwie Bóg ma upodobanie (znacząca jest tu gra słów), ponieważ włożony wysiłek czyni nas podobnymi do Chrystusa, do Jego ofiarniczej postawy. I Pan się udziela. Możemy nic nie czuć, a nawet myśleć, że nasza modlitwa to czas bezproduktywny, to jednak decyzją woli otwieramy drzwi do swego serca Jezusowi. Ile zyskaliśmy podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, może się okazać później, w życiu. Tak więc będąc gościnnymi i hojnymi dla Pana, otwieramy się na własne wnętrze, z całym bogactwem jego treści, którą tam odkrywamy. A to również otwiera nas i na bliźniego, który może przyjść i na przykład przynieść odpowiedź na nasze wcześniejsze wołanie zanoszone na modlitwie: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3, 9).

Cdn.

s. Alicja Rutkowska CHR